James to chyba jego śmierć najbardziej nie dawała mi spokoju. Może dlatego że był jeszcze dzieciakiem który miał całe życie przed sobą. Może dlatego że mimo wszystko zawsze był optymistą. To jego najbardziej chciałem pomścić. To tego upierdliwego gnojka najbardziej mi brakowało. Był jak mój młodszy brat. Zawsze we mnie wierzył nawet kiedy sam w siebie wątpiłem.
- Tu jesteś? - usłyszałem z korytarza głos Joseph'a
- Mieszkam tu - zauważyłem rzucając w jego stronę ostatnią butelką jaka mia została.
- Spodziewałem się że w tych ostatnich chwilach będziesz zabawiał się ze swoją demonicą.
- Czemu w takim razie alfa nie zabawia się w tych ostatnich chwilach? - spytałem zaczepnie.
Nie musiałem nawet spoglądać by wiedzieć jaki ma wyraz twarzy. Usiadł obok mnie i usłyszałem odgłos otwieranej butelki.
- Dziś możemy stracić życie - odezwał się po chwili
Owszem, sam też rozmyślałem nad tym od paru godzin.
- Za ostatnie chwile życia - wzniosłem toast, dopijając piwo.
Znów nastała cisza, lecz nie było niezręcznie. Są takie chwilę kiedy milczenie jest lepsze od jakichkolwiek słów.
- Chciałem tylko powiedzieć - zaczął nagle Jospeh - że mimo naszych kłótni i tego wszystkiego co nas poróżniło. Nadal jesteś moim przyjacielem i dziś będę osłaniał twoją zadufaną dupę - zakończył dopijając całe piwo jednym razem.
- Tak, jak za starych dobrych czasów - wiedziałem ile kosztowało go przyjście tutaj, ile kosztowały go te słowa. To był Joseph jakiego poznałem, stary przyjaciel z którym nie obawiałem się wyjść na front. I wiedziałem że te słowa są szczere. Wiedziałem że zrobi wszystko by mnie osłaniać.
***
W umówionym miejscu byli nie mal wszyscy. Cała "Północna Wataha" z Stanley'em na czele. Widziałem również Asai i jego wampiry. Stawiła się księżniczka jaguarów. Nie co dalej stała Esmeralda ze swoim wianuszkiem popleczników. Nie co z lewej jak zawsze zjawiskowe stały i rozpraszały całe męskie grono syreny. Gdzie nie gdzie można było przyuważyć spiczaste uszy elfów. Jednak Łowcom udało się zebrać wszystkich. Odkąd żyje nic tak nie połączyło tych wszystkich ras jak wspólna nienawiść do sabatu.
Widziałem demony lecz nie wyczuwałem jej zapachu. Czas płynął rozmowy powoli ucichały. Wszyscy przygotowywali się do tej chwili, a ja coraz częściej przyłapywałem się na spoglądaniu w stronę demonów.
- Nie ma twojej kochanki? - szepnął cicho Joseph
- Goń się Josh - warknąłem, odpychając go lekko.
Cieszyłem się że jej nie ma. Może jest dla Felixa tak ważna że zabronił jej tu przychodzić.
- Nadchodzą - usłyszałem kobiecy lekko nawiedzony głos
I trzy sekundy później sam wyczułem nieprzyjemny, duszący, zgniły zapach magii.
Nadchodzą... Moja zemsta, moje przeznaczenie, moja śmierć.
Nigdy nie widziałem tak wielkiego, tak potężnego sabatu. Nim do końca zdążyły się zmaterializować wszyscy likanie byli już w zwierzęcej postaci. Nie wiem jak "Północna" ale my nie zamierzaliśmy tanio oddawać futra.
W tej formie wszystko wydawało się prostsze. Miałem stado, terytorium, zagrożenie i cel. Wszystko inne przestało mieć znaczenie. Czułem spokój, równy oddech, spokojne bicie serca wszystkich członków watahy w jednym rytmie. Teraz byliśmy jednością. Ich oczy stały się moimi oczami, ich uszy moimi.
Nie zwracałem uwagi jak rozpoczęła się bitwa. Sam zaatakowałem pierwszą wiedźmę, która się pojawiła najbliżej mnie. Nie obserwowałem bitwy, nie wiem jak radziły sobie inne rasy. Czułem krew w ustach, pozwoliłem prowadzić się instynktowi, pozwoliłem by nienawiść i chęć zemsty wzięła górę. Ból moich ludzi mieszał się z moim. Po 10 minutach już nie potrafiłem odróżnić, który do kogo należy. Nie mogłem zorientować się jakie rany odniosłem. Nie potrafiłem skupić się na poległych. Ostatecznie znalazłem się w dziwnym stanie. Gdzie bolało mnie wszystko, a jednocześnie nie bolało mnie nic. Gdzie słyszałem wrzaski, ale żadne do mnie nie docierały. Byłem wszędzie i jak by nigdzie. Gdzie umarłem dziesiątki razy ale nadal żyłem. Albo to też było złudzenie.
To wtedy przez odór krwi, śmierci wyczułem ją. Była jak tratwa na pustym oceanie, dzięki której możesz się uratować.
Azero. Tylko co ona tu robi przecież jej tu nie było? Dlaczego przyszła? Zrobiłem coś czego nie powianiem zrobić. Coś czego nie powinien robić żaden likan walczący w watasze. Odciąłem się. Miałem świadomość, że to może sprowadzić śmierć nawet na nas wszystkich. Jednak w tamtej chwili najważniejsza była Azero. Musiałem być obok niej, musiałem dopilnować by nic jej się nie stało. Jednak droga jakby się wydłużała. Jakbym zwalniał chociaż przedzierałem się coraz szybciej.
Zawroty głowy, jak by grunt uciekał mi spod łap.
I ciemność...
Koniec...
***
Ile byłem nieprzytomny? Co się stało? Zacząłem odzyskiwać przytomność. Nie słyszałem żadnych odgłosów wskazujących że bitwa nadal trwa. Cisza, cichy szum wiatru, szelest liści. Ciche jęki. Bitwa już się skończyła. Wziąłem głęboki wdech zaciągając się wonią jeszcze świeżej krwi, odór czarnej magii już prawie wyparował w świeżym, chłodnym powietrzu.
- Nie, nie - usłyszałem przeraźliwe krzyki, które od razu podniosły mnie do pionu. Lekko się zachwiałem opierając o chropowatą korę drzewa. Skąd drzewa na pustyni?
Rozejrzałem się dookoła. Byliśmy w samym środku lasu. Krzyczał jeden z Nefilim, zapewne nad czyimiś zwłokami. Każdy dziś kogoś pochowa. Lecz to chyba nie jedyny nasz problem. Wyczuwałem różne obce zapachy. Zapach obcych watah.
- Gdzie my kurwa jesteśmy - warknął Joseph stając obok mnie i podpierając się dokładnie o to samo drzewo.
Azero!
Zacząłem gorączkowo rozglądać się za demonicą. Nadal wyczuwałem jej zapach lecz to nie dawało gwarancji że żyje.
- Czujesz? - ciągnął nadal Joseph jakby nie zauważył, że w tej chwili mam inne priorytety - co najmniej 3 różne watahy. - mówił coś jeszcze ale przestałem zwracać uwagę na jego słowa - Rayan skup się do jasnej cholery.
- Muszę ją znaleźć - oznajmiłem przerywając jego kazanie.
Zostawiłem oniemiałego alfę pod drzewem i zacząłem szukać dziewczyny. Nie wiem co bym zrobił gdyby okazało się że ona nie żyje. Nawet nie chciałem brać tej ewentualności pod uwagę.
<Azero?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz